niedziela, 18 kwietnia 2010

Antybiotyk - zło wcielone

Choruje sobie ta moja dziewczyna mała już ze dwa tygodnie na najróżniejsze drobne dolegliwości. A to małe zapalenie ucha środkowego, objawiające się przyprawiającym o zawał serca wysiękiem z ucha (wizyta lekarza domowego - 70 zł, do łykania Bactrin). A to gorączka ni z gruszki ni z pietruszki mierzona na oko, bo termometru Gabrysia nie dała sobie nigdzie wetknąć (kolejna wizyta lekarza domowego - 70 zł, do łykania Augumentin). Z okazji gorączki pan doktor dopatrzył się lekkiego zaczerwienienia gardła, ale ponieważ to kolejna mini choroba, zapisał nam antybiotyk w zawiesinie. Antybiotyk przyrządziłam, namierzyłam się, naprzeliczałam, żeby rozrobić zawiesinę... Po trzech dniach żarcia antybiotyku dostaliśmy wszyscy katary, bo atrakcji ciągle nam było mało. Przerób makulatury na poziomie miasta stołecznego. Katar skonsultowany został telefonicznie i zaordynowane zostały różnorakie spray'e do nosala. Kiedy już wyszliśmy na prostą, gardziołko wydobrzało, katar zaczął przechodzi a antybiotyk się skończył wszyscy odetchnęliśmy z ulgą. Następnego dnia (oczywiście w sobotę, kiedy lekarz nie jeździ już po domach i trzeba się mordować do poniedziałku) w dziecięcym łóżeczku zamiast mojego dziecka znalazłam ofiarę lumbago. Krosta na kroście, krostą poganiała. No to pięknie. Nowe atrakcje, żeby nam się nie nudziło (i pani w  aptece również). Nieśmiało i z wyrzutami sumienia zadzwoniłam do lekarza, przeszkadzając w domowej sielance, na kolejną telefoniczną konsultację. Po długim i wyczerpującym opisie krost, ich konsystencji, koloru i rozmiaru ustaliliśmy, że nie jest to różyczka, różyczka niemowlęca, trzydniówka, odra a najprawdopodobniej reakcja na antybiotyk :/ Zaordynowano kolejne kropelki i piguły i czekamy do jutra. Rano krosty były jeszcze większe niż wczoraj.... I tak to sobie chorujemy przez lek, który miał nam te wszystkie choroby wyleczyć. Antybiotyki to zło z najgorszych czeluści piekieł.
Pytam wczoraj męża, czy idziemy z małą na spacer, bo trochę tak wstyd, ludzie pomyślą, że jakaś zakaźna choroba czy jak. A mąż na to: No co ty. W słońcu nie będzie tak widać a pójdziemy bokiem, żeby minąć główne tłumy... Kochający ojciec??

czwartek, 15 kwietnia 2010

O kastarcji słów kilka

Nie było mnie półtora miesiąca i od razu tak z grubej rury.... 
Na ten moment kłębi mi się w głowie wiele przemyśleń, ale jako, że są raczej buntownicze i antyrządowe daruję sobie na dzisiaj. Ale do tematu na pewno wrócę. Uraczę Was za to opowieścią o Piracie, bo to taki wdzięczny obiekt drwin ;)
Pirat przeżył prawie trzy lata swojego życia (czyli ma jakieś 28 lat ludzkich) i w tej chwili jesteśmy równolatkami. Absolutnie nie sprowadza się to do spraw umysłu ale dojrzałości ciała. Przez te trzy lata nabył wielkiej męskości i ogłady, patrzy na kobiety bardzo łaskawym okiem a każdemu psiemu rywalowi jasno pokazuje, kto tu rządzi. Ogon, który zazwyczaj nosi prosto, zawija mu się jak u prosięcia, kiedy na horyzoncie pojawia się jakiś rywal. Utrzymanie go na smyczy wymaga wiele wysiłku i samozaparcia (w sensie dosłownym, najlepiej o krawężnik...). Poza pozerskimi pokazami siły na spacerach, dojrzałość Pirata sprowadza się również do ujeżdżania wszelkiego rodzaju poduch, kołderek , kocyków a ostatnio seksowności nabrał Kłapouchy mojej córki. I tak się rzecz ma już od półtora roku. Po każdym spacerze, kiedy wyrwał mi rękę ze stawu bo nie wypatrzyłam psa przed nim, lub próbie ujechania gościa siedzącego na kanapie, odgrażałam mu się obcięciem najszlachetniejszej części jego ciała (w przeciwieństwie do Ani Muchy, mózg nie jest jego najseksowniejszym organem). W tym tygodniu przestałam rzucać słowa na wiatr, dokonałam odpowiednich ustaleń i umówiłam wizytę u weterynarza. Pirat od rana nie mógł się doczekać spaceru, ale chcąc być fair, ostrzegałam go, żeby uważał czego sobie życzy. O 12 okazało się, że lekarz pilnie składa jakieś psie kolano i przekłada nam zabieg na za dwie godziny. Załapał się więc Pirat na gratisowy dwugodzinny spacer, po czym poszedł się oddać w ręce sprawiedliwości. Dostaliśmy zastrzyk z narkozą i lekarz kazał nam się przejść trochę i wrócić jak pies zacznie się chwiać. Wyszłam przed gabinet i łażę w kółko, 10 metrów w prawo, 10 metrów w lewo, żeby na wszelki wypadek się za bardzo nie oddalić. No ale w końcu znudziło mi się to łażenie w kółko (Gabrysi, którą pchałam w wózku również), więc nie widząc żadnych oznak zamroczenia u Pirata, poszłyśmy kawałek dalej (jakieś 100 m). Kiedy tylko znaleźliśmy się w matematycznie najbardziej odległym punkcie od drzwi do lecznicy, Pirat padł ni z gruszki ni z pietruszki podczas sikania na drzewo. Jak stał, tak się po prostu przewrócił na bok. Powstać już nie chciał... Nie pozostało mi nic innego, jak wziąć go na ręce. I tu nastąpił właśnie ten moment, w którym bardzo żałuję, że mam tylko dwie ręce i zaczynam złorzeczyć procesom ewolucji. Jako, że pies zajął mi dwie ręce, wózek musiałam pchać brzuchem. Dziecko miało radochę co nie miara, bo cały czas skręcaliśmy w lewo. Jakoś się doczłapaliśmy, ręce mi zemdlały, ale Pirat nieodwołalnie wylądował na stole. My poszłyśmy po dwa kebaby i do domu poczekać na pacjenta. Pacjent był zrobiony na bóstwo po pół godzinie, więc jeszcze z kebabem w zębach poszliśmy całą rodziną go odebrać. Na wpół żywy został doniesiony do domu. Lekarz ostrzegał mnie, że narkoza może powodować wymioty (u nas ZAWSZE MUSZĄ wystąpić wszystkie skutki uboczne, więc mieliśmy zarzygane pół domu), i że po kastracji zwiększy się psu apetyt. Ale absolutnie nie należy ulegać urokowi tych orzechowych oczysk (o ile nie chcemy mieć w domu tucznika w ramach zapasów na gorsze czasy). Psisko wyglądało biednie i żałośnie, tak, ze aż czułam wyrzuty sumienia, że go tak ukrzywdziłam. Wyrzuty przeszły, kiedy do snu ułożył się kołami do góry (czyli tak jak zawsze) i próbował z tym pozszywanym siurkiem ujeżdżać swoje posłanie...... Tyle stresu, mojego zachodu i 210 zł, żeby się przekonać, że u nas to nie kwestia jajek a po prostu skręcony charakter naszego Pirata. Ale dajmy mu jeszcze dwa miesiące, bo niby wtedy poziom testosteronu ma opaść permanentnie.