środa, 28 lipca 2010

Moje horrory

Każdy ma jakiś swój najstraszniejszy horror i postać, która stawia włosy dęba. Niekiedy to laleczka Chucky, niekiedy sąsiadka z dołu. Ja też mam swoje horrory. I nie są to filmowe postaci. Bo ja typa w białej masce z Krzyku podjęłabym herbatką a z Fredim Krugerem zostawiłabym  swoje dziecko. Moje koszmarki są bardziej niepozorne i dobrze ukryte. Ale kiedy tylko nie patrzę, wypełzają po cichu i straszą w kuchni. Mój koszmar bowiem to BRUDNE GARY. Najstraszniejsza rzecz pod Słońcem dla większości gospodyń domowych. Mnożą się wykładniczo, są podstępne i praktycznie nie da się ich pozbyć.
Kiedy wstaję rano, już są. Na kuchni szczerzy się brudna patelnia po jajecznicy z wczorajszej kolacji. Na blacie ze trzy talerze i brudna deska i kilka pomniejszych strachów w zlewie. Więc zanim zasiądę do śniadania i porannej herbatki (pomijając oczywiście czynności okołodziecięce) muszę rozprawić się z GARAMI. Jak tylko, chwilowo pokonane, legną w szafkach i szufladach, przewija się mój mąż i wyjmuje większość po kolei. Zaczyna od deski, noży i talerzy. W międzyczasie zamarzy mu się gotowana paróweczka, więc nurkuje po garnek. U mnie na kręgosłupie zimny pot. Po pożywnym śniadanku, mam znowu siłę, żeby mordować koszmarki. Z dzieckiem między nogami upycham częściowo w zmywarce (aż żeby tak jeszcze opróżniała się sama) talerze i kubki. Zaraz po porannych czynnościach eksterminacyjnych trzeba zacząć szykować obiad. Wtedy następuje prawdziwa inwazja brudnych mich, miseczek i garnuszków. Wyłażą ze zlewu, okupują część kuchenki i generalnie walają się wszędzie. Więc, jak tylko żarcie wyląduje w garach i piekarniku, trzeba znowu złapać za gąbkę i płyn i dalej walczyć.... A obiad nawet jeszcze nie zjedzony. Po południu oczywiście nie jest lepiej, bo obiad wchłonięty i tym razem talerze i duże gary przystąpiły do ataku. Mam ochotę poddać bitwę walkowerem. Ze łzami w oczach, przymuszona żelazną wolą i strachem przed przyschniętym żarciem, zmywam, zmywam i zmywam. W tunelu świta światełko, że przede mną jeszcze tylko kolacja. A po kolacji to już posprzątam jutro......  A w nocy ganiają mnie po bezludnych okolicach patelnie oklejone jajkiem, obeschnięte talerze i gary po gulaszu.

sobota, 24 lipca 2010

Tak, żyję jednak ;)

Wydawać by się mogło, że pożarł mnie jakiś egzotyczny zwierz, pokroju co najmniej T- REXA (chyba nawet on by nie przełknął), a tu taka niespodzianka. Bo ja żyję, i to całkiem nieźle, tyle, ze monotonnie. A że okazuje się, ze nawet czasem tu ktoś zagląda, to może znowu jakaś mobilizacja umysłowa nastąpi??
Dziś laba weekendowa bo dziecko u ukochanej teściówki na działce. I to od piątku.Nawet pies dostąpił zaszczytu i pozwolono mu przenocować. Wyciszenie Pirata to jeden z niewielu pozytywnych aspektów ostatnich upałów. Dziadek był pod wrażeniem grzeczności i opanowania wnusia. Pewnie stąd ten awans....
A ja towarzyszyłam dziś mężowi do stolicy. Najpierw wyważanie kół na ulicy o bardzo wdzięcznej nazwie muzycznej Okaryny. W sąsiedztwie mniej wdzięcznej a bardziej smutnej (któż nie pamięta Elegii o chłopcu polskim) ulicy Elegijnej. Wyważanie pominę, jako, że odkąd Mężuś wymusił felgi aluminiowe, koła samochodowe to drażliwy dla nas temat. Później poszliśmy lekką ręką wydać 340 zł na testy alergologiczne (uwielbiam instytucję państwowego i powszechnego ubezpieczenia zdrowotnego....). I tu mały wybój, gdyż mąż mój, jak większość mężczyzn z mojego otoczenia, wyjątkowo źle znosi igły w swoim ciele. I tu po raz milion setny powtórzę frazes - gdyby mężczyźni musieli rodzić........ Zazwyczaj pobieranie krwi kończy się małym omdleniem, które mój kochany odważniak tłumaczy upływem krwi (jakieś 10 ml jak mniemam, więc o frazesie - gdyby mężczyźni mieli okres - już nawet nie chcę wspominać). Po tych częściach oficjalnych miała nastąpić część przyjemna czyli łażenie po sklepach. Jeszcze nie wspominałam, że nasze idealistyczne plany życiowe zakładają, ze na wiosnę zaczniemy budowę domu. I na jesień chcemy się do niego wprowadzić, więc na tę okoliczność pojechaliśmy oglądać sobie meble. Na Targówek, do Domoteki. Bo to podobno aż 80 sklepów w jednym miejscu.... Po wejściu zaczęłam się wstydzić, ze nie mam szpilek i garsonki a po odwiedzeniu pierwszego sklepu (z wypasionymi biurkami dla biznesmenów za bagatela 17 ooo zł) wiedziałam, ze szpilki to za mało. Tam to tylko w szpikach od Manolo Blahnika. Przelecieliśmy kilka sklepów z rzędu, a kiedy na wystawie mój mąż zobaczył "jednokolorową kurę na koszyk" zwątpił w życie i świat. Nie mógł biedak zrozumieć, po co komu kura na koszyk za 100 zł. Musiałam mu więc żywo wytłumaczyć, ze to po to, żeby pieczywo nie obsychało. Ale szok nadal nie przeminął. Po sklepie z meblami kuchennymi za niebotyczne kwoty (chyba Ikea mnie za bardzo rozpieściła) i sklepie z meblami kolonialnymi daliśmy sobie spokój. Obrazu Domoteki dopełnił u mnie pan wycierający stolik na ekspozycji białą rękawiczką, nałożoną na dłoń.  Ale to nie rękawiczka przyprawiła mnie o szok a kremowe stringi, które panu wyszły z portek, kiedy się nad tym stoliczkiem pochylał.....
Uznaliśmy jednogłośnie, że Domoteka nie jest dla takich prostych i niewyrafinowanych ludziów jak my, i poszliśmy obok do Mebli Emilia....