niedziela, 30 października 2011

Wszystkiemu winny jest koń

 Moja mama nie ustaje w dociekaniach, skąd dziecko złapało tą złośliwą salmonellę. Jako, ze ciastko z kremem zostało oczyszczone z zarzutów przez panią z Sanepidu a rosół, jako danie gotowane, jest mało wiarygodny, trzeba znaleźć innego winowajcę. Wyniki badań stwierdzają, ze możemy poszczycić się rzadkim szczepem prątków (normalnie rozpiera mnie duma) roznoszonym głównie przez myszy i szczury. Ruszyły więc tryby w umyśle mojej mamy (co ja bym bez niej zrobiła...). Trybiły i trybiły przez dwa dni aż dzisiaj dokonało się odkrycie - wszystkiemu winny jest koń!! I to nie byle jaki koń, ale najpaskudniejszy i najobrzydliwszy wałach pod słońcem. Typowy, plastikowy odlew pokryty cienką warstwą meszku w kolorze brązowym, wyposażony w derkę, siodło i uzdę. Miłość od pierwszego wejrzenia mojej córki, wypatrzona w kiosku na dworcu kolejki wąskotorowej pod Tatrami. Cóż było począć? Zakup został dokonany a koń dołączył do pokaźnego stada szkap, szkapin, koników, kucy i kucyków. Ochrzczony został Cwaniakiem (wyczuwam ty znaczne wpływ przebywania z dziadkiem...). Wracając więc do salmonelli, ziarno niepewności zostało zasiane w mojej głowie. No bo rzeczywiście szkapa stała w starej witrynce a sprzedawczyni nawet nie wiedziała, że ją ma.Oczyma wyobraźni widziałam harcujące po niej myszy, kiedy dworzec szedł spać. Zapadła decyzja - Koń musi zostać poddany kwarantannie (albo wyrzucony, na co dzidziuś wyraził bardzo głośny sprzeciw). Z powodu odłażącego meszku intensywne szorowanie odpada. Pozostaje obróbka termiczna. Najpierw mój wzrok pada na piekarnik. 150 C złośliwe pałeczki na pewno nie zniosą. Ale koń pewnie też nie... I nagle dopada mnie genialna myśl. Konia trzeba zamrozić! Wystarczy wyrzucić połowę zawartości zamrażalnika, owinąć szkapę w worek i gotowe. Dezynfekcja jak marzenie. Pozostaje jeszcze wykąpać wszystkich towarzyszy Cwaniaka z pudełka, czyli jakieś +/- 70 kucyków. 

A tu jeszcze winowajca:


sobota, 22 października 2011

Co dziś na obiad??

Wstaję rano, wybudzona gwałtownie wrzaskiem: MAMOOOO SIIIKUUU!, ale bynajmniej nie łazienkowe sprawy zaprzątają moją głowę. Niech sobie dziecko sika w majtki, ja tu mam ważniejszy problem. Odwieczne i nieśmiertelne pytanie błąka się w zakamarkach mojego umysłu... CO DZIŚ NA OBIAD? Tak, wiem, że dopiero siódma rano. Ale do obiadu zostało już tylko 5 godzin i 58 minut. Wtedy głodne sępy zaczną krążyć nad moją kuchnią w poszukiwaniu żarcia. Sępów tych nie sposób zbyć kanapką. Sepy są wybredne i mają różne upodobania. Myjąc zęby przeszukuję w głowie zawartość zamrażarki. Jakie ja mam mięso? Bo przecież bezmięsny obiad nie uchodzi. Kura czy świnia? Kotlety czy pieczeń? Zostawiam chwilowo tę zawiłą kwestię, zamierzając ugryźć problem z innej strony. Co mam oprócz mięsa? Właściwie niewiele. Każda wersja obiadowa będzie wymagała wyprawy do sklepu. Kiszka. Po półgodzinnym tentegowaniu w głowie zapada decyzja. Będą piersi kurzęce. Bo, moi drodzy, wybranie menu obiadowego nie jest takim hop - siupem. Trzeba przeanalizować szereg czynników, wybierając danie, przy którym pobrudzimy jak najmniej garnków i talerzy, które robi się praktycznie samo w ciągu maksymalnie pół godziny, nie chlapiąc przy tym całej kuchni drobinkami oleju. Koniecznie musi być zdrowe, pożywne i sycące, na co najmniej 5 godzin. Nie może wydawać intensywnych zapachów podczas przygotowywania, żeby pranie suszące się w salonie nie pachniało jak mielone. Czacha dymi. A mama chciała, żebym poszła na medycynę i odkryła jakąś arcyważną szczepionkę na śmiertelna chorobę, kiedy w domu od rana takie ważne kwestie wymagają analizy i wykonania. Nadchodzi 13. Ręce mi się trzęsą z nerwów, w zlewie piętrzy się stos misek i miseczek, włosy lepią się do spoconego z wysiłku czoła. Zlatują się sępy, głośno analizując zawartość garów. Po chwili zapada werdykt: zjemy. Uffff. Huraaa. Sukces. Do wieczora głowa spokojna :) 
A wieczorem zaczyna powoli legnąć się w mojej głowie złowieszcze pytanie: co JUTRO na obiad??

piątek, 21 października 2011

W szponach salmonelli

Tajemnicza choroba, która wykorzystywała do terapii leczniczej nasze łóżko, zyskała już swoja nazwę. Taaaak. Ze Słowacji, oprócz wspomnień, przywieźliśmy kilka pałeczek salmonelli. A właściwie dzidziuś przywiózł.  Moja mama rozpoczęła dochodzenie: to na pewno to ciasto... Albo nie. Ten rosół. Smakował tak dziwnie nieświeżo. Ale chyba jednak ciasto. Z kremem było. CO Z DZIECKIEM TERAZ BĘDZIE?? (rozpaczliwe pytanie mojej mamy przez telefon). No nic - odpowiadam. Chyba przeżyje. Demon salmonellozy zawisł nad naszym domem. Czy teraz przyjdzie już tylko umrzeć, odizolowanym od społeczeństwa? Naznaczą i napiętnują nasz dom... Ludzie pomyślą, że to może z brudu. Sanepid już zawiadomiony. Jesteśmy na czarnej liście (Boże... przecież ja nie mam nawet mandatu za przekroczenie prędkości). Przyjadą, będą nas dezynfekować, obwieszą dom czerwona taśmą, jak miejsce zbrodni. Każą nam w upokorzeniu robić do plastikowych kubeczków przez najbliższe pół roku. Znajomi się od nas odwrócą. Obrazy przesuwały się z mojej głowie, jak wędrujemy suchą i piaszczystą, wyjątkowo wietrzną krainą w stronę bezludnego horyzontu. Cały dobytek pchamy na wózku a na koniec, z głodu, zjadamy psa. Z łamiącym się sercem oczekuję przedstawiciela Inspekcji Sanitarnej. I oto się zjawia - dobry anioł służby państwowej. Proponuję coś do picia. Pani odmawia. Myślę sobie: i słusznie, nie wiadomo gdzie czai się demon. Zaczyna się grad pytań. Po chwili atmosfera się rozluźnia. Jednak nie musimy opuszczać cywilizacji ani tkwić zamknięci w domu do końca świata. Nie musimy okupować kubeczków ani psikać całego domu chlorem. Nie musimy się badać. Kamień spada mi z serca. Przed moim dzieckiem jest jednak jakaś przyszłość. Salmonella opuści nasze progi najdalej za tydzień. A zalecenia?? Zalać kibel Domestosem i często myć ręce. Wizja jałowego horyzontu rozwiewa się całkowicie.

wtorek, 18 października 2011

Lecznicze właściwości "duzego łóska"

Nie wiem jak to się dzieje... Na pierwszy rzut oka zwykłe łóżko 160*200 cm, zazwyczaj oblegane przez psa. Czy to może zasługa materaca z Ikei? A może solidnej ramy z Black Red White? A może lekkiej jak piórko pościeli? Ale moje łóżko ma właściwości lecznicze. Rzekłabym wręcz, że uzdrawiające w tempie natychmiastowym. Da się to łatwo sprawdzić w czasie nagłej nocnej choroby dzidziusia. Bóle budzą ją co 10 minut (mamusię oczywiście też). Mama, jako zwolennik "łóżka bezdzietnego", uparcie wstaje uspokoić małego pacjenta. Mija pierwsza godzina nocna. Dzidziuś wie jak rozegrać sprawę. Wystarczy odrobina wytrwałości. Drugiej godziny nocnej nie wytrzymuję i zabieram cierpiące dziecko do "duzego łóska". Mości się toto ze swoimi wszystkimi misiami, kocykami i podusiami na środeczku, pozbawia mnie jednej z poduszek i słodkim głosikiem oznajmia: Mama sytul mie. Cóż począć. Przytulam. Na początku macierzyńskie uczucia szybują pod niebiosa: och jak wspaniale tulić to małe, ciepłe ciałko. Dzidziuś oczywiście zostaje cudownie uleczony z bóli brzuszka, kaszelków, próbnych wymiotów, katarków i innych takich. A więc tulimy się. Po pięciu minutach hormony odpuszczają i zaczynam odczuwać dyskomfort wywołany małym, ciepłym ciałkiem. Próbuję je delikatnie przepchnąć w stronę męża, ale mały prześladowca tylko udawał sen. Znowu trwamy w zapaśniczym uścisku. Ja przestaję czuć lewą rękę. Po kolejnych kilku minutach ponawiam próbę oswobodzenia się z potrzasku. Dzidziuś już śpi, próba zwieńczona sukcesem. Uwalniam lewą rękę (muszę ją przenosić prawą bo czucie wraca bardzo powoli). Układam się na moim półmetrowym skrawku łóżka. Powoli zaczynam przysypiać, pod powiekami pierwszy sen. Łup! Dzidziuś zmienia pozycję. Macierzyńskie uczucia wyparowały wraz z kilkoma cichutko wysyczanymi przekleństwami. Odsuwam się jeszcze bardziej. Znowu się moszczę. Znowu przysypiam. Łup, łup. Dzidziuś leży w poprzek. Maż niewzruszony. U mnie łzy w oczach. Zaczynam zastanawiać się czy zmieszczę się na dzidziusiowym materacu. Ale przecież szkoda odchodzić z tak wysoce terapeutycznego łóżka. W nim każda godzina snu na wagę złota. Może będę żyła wiecznie?

poniedziałek, 10 października 2011

Życie jak w Madrycie...

tyle, że nudne i monotonne. Ale na pewno nie złe :) Niby dni mijają leniwe i powoli, niby człowiek tylko sprząta i gotuje ale jakoś tak czas rozpływa się po kościach, weny brak na pisanie :) Dziecko siadło mi na psychice i wysysa energię. Od czasu do czasu raczy mnie też powiedzonkami. Może dzisiaj na rozruszanie kilka moich ulubionych. A w następnym poście może o minionych wczasach? Chyba czas na reaktywację.

W samolocie gdzieś 10 000 m nad Rumunią.
-Zobacz Gabrysiu jakie piękne chmurki (łamiącym się ze strachu głosem), a pod chmurkami lasy i góry.
- Taaaak.
- Samolot szybko leci, wiesz?
- Taaak.
- Ale jeszcze godzinka i wylądujemy na lotnisku a tam czeka na nas dziadek Zbyszek.
- Taaak. Lecimy?? (tonem radosnego skowronka).
- Tak, lecimy (ja tonem skowronka w sidłach).
- Ale spadniemy, tak??? (tonem jeszcze radośniejszym)....
A połowa samolotu patrzy na nas w tej chwili.

Wieczorne przepychanki. Gabrysia leży już w łóżku, światło ma zgaszone, pora spania.
- MAMOOOO, siku.
- Idź spać!!! (idę wysadzić ją na nocnik, oczywiście bez rezultatu, zamykam za sobą drzwi).
- MAMOOOO, kupę.
- Kłamiesz, dopiero co siedziałaś na nocniku.
- Ale kupe, kupe. (znowu wysadzam i znowu bez rezultatu).
- Gabrysia, jak jeszcze raz mnie zawołasz do takiej bzdury to się zdenerwuję.
-......... MAMOOOOO.
- CO???
- Tyłek mnie boli.....
A mnie ręce opadły.

Gabrysia stoi w kącie i jęczy. Zaczynam ją przedrzeźniać i równiej udaję, że płaczę. Gabrysia uspokoiła się i słucha co ja robię. Po chwili:
- Mamo, ty nie płacz. To jest tylko dla dzieci płakanie.
- To ja nie mogę?
- Nie!!
Skonsternowana zamilkłam, dzidziuś wrócił do kąta i od nowa zaczął płakać, już ze spokojnym sumieniem.