sobota, 26 listopada 2011

Tajne przez poufne

Nawet nie wiecie, ile pikantnych szczegółów z życia innych ludzi można wyłowić podczas jednej trasy relacji Warszawa - Nowy Dwór zatłoczonym Transludem w godzinach wieczornych. Milion. No dobra, przesadzam, ale kilka na pewno ;) Autobusy miejskie, z racji krótszego charakteru podróży, nie dostarczają moim uszom tylu rozrywek. I po co zabierać ze sobą w trasę muzykę i książkę, które najpierw zabijają czas a później nieprzyjemnie ciążą na ramieniu, skoro zawsze trafi się ktoś chętny do zabawienia mojej skromnej osoby? Moja poniedziałkowa podróż nie pozostawiła mojego żądnego sensacji umysłu bez zaspokojenia. Ale zacznijmy może od początku.
Najpierw nerwowe oczekiwanie w kolejce i liczenie ludzi - uda się usiąść czy będę wisieć na uchwycie całą trasę? Jestem o włos od niesiedzenia... Zaczynam gryźć paznokcie czekając na swoją kolejkę przy wsiadaniu... Płace za bilet, idę w tył autobusu i oto JEST. Przedostatnie miejsce obok neutralnie pachnącej pani. Bo musicie wiedzieć, że nawet najbardziej zmęczone nogi i ciało, nie przetrwają jazdy w rozgrzanym autobusie obok pasażera stroniącego od mydła (od co najmniej roku) i proszku do prania (od nowości ubrań). Takie nogi wolą stać sobie gdzieś daleko i dalej mdleć ze zmęczenia. Siedzę więc sobie spokojna i z nieskrywaną satysfakcją patrzę na tych biedaków, którym zabrakło miejsca. Nawet się nie spodziewałam, że właśnie wśród tych biedaków stoją dwa gwoździe dzisiejszego programu. Tak więc przedstawiam Wam aktorkę pierwszoplanową - młodą brunetkę w eleganckim stroju z przyklejonym do policzka telefonem. Nadaje do niego już od kolejki przed autobusem, nie robiąc nawet przerwy przy płaceniu za bilet, po czym nieskrępowanie konwersuje dalej zajmując miejsce stojące na tyłach autobusu. A teraz dla równowagi pora na aktora pierwszoplanowego. Mężczyzna w średnim wieku ze śmieszną fryzurą, w dżinsowej kurtce i spranych spodniach z obowiązkową reklamówką w ręce. Pan ów przemiły stanął akurat nade mną, dzięki czemu przekonałam się, że nie wytrzymał presji dnia powszedniego i wspomógł się promilem. Czekała mnie więc jazda z głową wpatrzoną w okno, celem uniknięcia biernego upojenia "odchuchowego". Ale to nic. Przecież spektakl to i tak głównie słuchowisko. Bezczelnie nadstawiam więc ucha w kierunku młodej brunetki, gdyż rozmowa schodzi na młodszego, wysoce niesubordynowanego brata. Rozmowa toczy się z mamą i polega na udzielaniu rad, jak postępować z krnąbrnym nastolatkiem. 
- Mamo, ty nie daj sobą pomiatać. Powiedz mu, że to ty go utrzymujesz.
- .... (wypowiedź mamy, której niestety nawet moje czułe ucho nie jest w stanie wychwycić)
-  No jak to jak. Skasuj mu kieszonkowe, zabierz komputer i play station. Niech się gówniarz zacznie uczyć.
I tu pora na pana z promilem, który sympatycznie wtrąca się do rozmowy, mamrocząc pod nosem:
- Sama się skasuj babo jedna.
Mnie na twarz wychodzą rumieńce z przejęcia. Takiego obrotu akcji się nie spodziewałam. Jednak urocza brunetka zdaje się być zbyt zaangażowana w rozmowę, żeby usłyszeć docinek. Rozmowa toczy się więc nienaruszonym rytmem.
- Wiesz mamo. Nie może tak być żeby on z jakiejś głupio pojmowanej solidarności klasowej tez miał karę. 
I znowu pora na kalafiora czyli pan kontratakuje:
- Co ty kurwa wiesz o solidarności. Co ty kurwa wiesz. Ja bym cie nauczył czym była solidarność ty barani łbie (sądząc z pozadźwiękowego przekazu chodziło raczej o Solidarność). 
W tej chwili mam ochotę się odwrócić i spojrzeć przemiłemu panu w twarz. Ostatnim wysiłkiem woli się powstrzymuję, bo przecież ja tez niewiele wiem o Solidarności i jeszcze moja niewiedza zostanie ujawniona przez Pana? Pan natomiast zaczyna niebezpiecznie zwisać nade mną a u mnie pojawiają się smętne wyobrażenia: jak to jest zostać obrzyganym w autobusie? I od razu moje myśli wędrują do stanu posiadania przeze mnie chusteczek higienicznych. Mało... Pasażerowie będą musieli mnie wesprzeć w razie czego. Ale przestaję myśleć o pawiach bo znowu robi się ciekawie.
- Jak to nagrał? Co nagrał? 
- .....
- Niech on nie nagrywa takich rzeczy na kamerę. Tak nie można.
Taka wypowiedź nie mogła przejść bez echa.
- Ja cię kurwa zaraz nagram bucu. No kurwa no.
W tym momencie już połowa pasażerów obserwuje tę swoistą żonglerkę słowną ale pani nadal nie reaguje na zaczepki bądź ich nie słyszy. Na moje szczęście dojechaliśmy do Jabłonny, zwolniło się miejsce i pan przestał mnie otulać delikatna mgiełką alkoholową. Przestał również włączać się do rozmowy między matką a córką, gdyż nie oparł się znużeniu i zasnął. I tu niestety akcja urywa się drastycznie i dalsza podróż przebiega na podsłuchiwaniu dogasającej rozmowy młodej brunetki. Nuuudy. 
P. S. Tak. Jestem niewychowana i z lubością podsłuchuję wszelkie rozmowy telefoniczne bądź pasażerskie w środkach komunikacji publicznej.

poniedziałek, 7 listopada 2011

10 wyrażeń, które najczęściej wypowiadam w ciągu dnia

1. Gabrysiu nie dręcz psa. Mogę to mówić i milion razy a i tak skutek jest żaden. Pies, na widok dziecka, powarkuje cicho pod nosem, niezależnie od tego czy dziecko zmierza w jego kierunku czy nie. Dziecko absolutnie nie przejmuje się faktem, że znęcanie się nad zwierzętami podlega karze więzienia i z upodobaniem po tajniacku podkopuje psa, z lubością staje na wszelkie odstające od psiej bryły części, wkłada palce do oczu i z głośnym piskiem radości wyrywa psa z najgłębszego snu. Horror.

2. Pirat, odejdź od Gabrysi (dla swojego własnego dobra). Psina ma krótką pamięć niestety i trzeba mu przypominać o prześladowczych skłonnościach dzidziusia.

3. Gabrysia, wyjmij paluchy z buzi. Człowiek się spodziewa, że dziecko po uzyskaniu pełnego garnituru uzębienia, wyrasta z fazy brania wszystkiego do paszczy. Nic bardziej mylnego. Im brudniejsze paluchy z tym większą zawziętością siedzą w buzi. Wpadają tam również rogi książeczek (uprzedzając pytania, dziecko nie jest głodzone), opakowania płyt DVD, piankowe puzzle, klocki Lego i wszystko, czego wasza wyobraźnia nawet nie jest Wam w stanie podpowiedzieć. Pamiętam zacny artykuł w gazecie dla mam, jak dobierać zabawki dla niemowląt. Pisali tam, że należy wziąć rolkę ręczników kuchennych i przepychać wszystko przez otwór w rolce. Wszystko, co przejdzie należy schować. A jak w takim razie segregować zabawki dla trzylatki?? Przepychać je przez moje drewniane bransoletki?

4. Gabrysia, pozbieraj swoje zabawki. Apel tak samo skuteczny, jak ten z punktu pierwszego. Mamusia i tak wszystko wieczorem wyzbiera, żeby można było skorzystać z salonu.

5. Pirat, nie kradnij dziecku żarcia. Treścią życia mojego psa jest jedzenie. Obiektem polowań jest każdy jadalny przedmiot w rękach dziecka plus papier. Pozostawienie jedzenia bez nadzoru skutkuje jego natychmiastowym pożarciem. Żeby było szybciej, pies nie gryzie tylko od razu połyka. Pożarcie z kolei skutkuje dzikim wrzaskiem dzidziusia skarżącym na psa. A to z kolei skutkuje mamina migreną do końca dnia.

6. Nie, nie dostaniesz słodycza. Odpowiedź ta kierowana jest oczywiście do dziecka.

7. Gabrysia, nie dłub w nosie. Kolejnym bowiem otworem w twarzy, gdzie palce lubią przebywać, jest nos. Dzidziuś zyskał nawet przydomek "Wieliczka". Wszelkie próby tępienia brzydkiego nawyku oczywiście spełzają na niczym.

8. Czy ty mnie jeszcze kochasz?? To urocze pytanie kieruję do swojego małżonka, przytłoczona codziennością, odczuwając braki w romantyźmie i czułych gestach. Mąż, z kamienną miną, odpowiada niezmiennie: nooo taaak.

9. Gabrysia nie ruszaj.... Tutaj wstaw dowolne słowo poczynając od telewizora, poprzez kwiatki, na szufladach kuchennych kończąc.

10. Bo pójdziesz do kąta. Zdanie to zazwyczaj pojawia się zaraz po zdaniu z punktu 9. Przynosi chwilowy rezultat jednak nie działa długoterminowo. 

W zależności od pory roku lista moja ulega pewnym modyfikacjom. Na przykład w sezonie jesienno - zimowym "Nie dłub w nosie" przekształca się w "Nos się smarka w chusteczkę". Ubogi ten mój język codzienny :)

niedziela, 30 października 2011

Wszystkiemu winny jest koń

 Moja mama nie ustaje w dociekaniach, skąd dziecko złapało tą złośliwą salmonellę. Jako, ze ciastko z kremem zostało oczyszczone z zarzutów przez panią z Sanepidu a rosół, jako danie gotowane, jest mało wiarygodny, trzeba znaleźć innego winowajcę. Wyniki badań stwierdzają, ze możemy poszczycić się rzadkim szczepem prątków (normalnie rozpiera mnie duma) roznoszonym głównie przez myszy i szczury. Ruszyły więc tryby w umyśle mojej mamy (co ja bym bez niej zrobiła...). Trybiły i trybiły przez dwa dni aż dzisiaj dokonało się odkrycie - wszystkiemu winny jest koń!! I to nie byle jaki koń, ale najpaskudniejszy i najobrzydliwszy wałach pod słońcem. Typowy, plastikowy odlew pokryty cienką warstwą meszku w kolorze brązowym, wyposażony w derkę, siodło i uzdę. Miłość od pierwszego wejrzenia mojej córki, wypatrzona w kiosku na dworcu kolejki wąskotorowej pod Tatrami. Cóż było począć? Zakup został dokonany a koń dołączył do pokaźnego stada szkap, szkapin, koników, kucy i kucyków. Ochrzczony został Cwaniakiem (wyczuwam ty znaczne wpływ przebywania z dziadkiem...). Wracając więc do salmonelli, ziarno niepewności zostało zasiane w mojej głowie. No bo rzeczywiście szkapa stała w starej witrynce a sprzedawczyni nawet nie wiedziała, że ją ma.Oczyma wyobraźni widziałam harcujące po niej myszy, kiedy dworzec szedł spać. Zapadła decyzja - Koń musi zostać poddany kwarantannie (albo wyrzucony, na co dzidziuś wyraził bardzo głośny sprzeciw). Z powodu odłażącego meszku intensywne szorowanie odpada. Pozostaje obróbka termiczna. Najpierw mój wzrok pada na piekarnik. 150 C złośliwe pałeczki na pewno nie zniosą. Ale koń pewnie też nie... I nagle dopada mnie genialna myśl. Konia trzeba zamrozić! Wystarczy wyrzucić połowę zawartości zamrażalnika, owinąć szkapę w worek i gotowe. Dezynfekcja jak marzenie. Pozostaje jeszcze wykąpać wszystkich towarzyszy Cwaniaka z pudełka, czyli jakieś +/- 70 kucyków. 

A tu jeszcze winowajca:


sobota, 22 października 2011

Co dziś na obiad??

Wstaję rano, wybudzona gwałtownie wrzaskiem: MAMOOOO SIIIKUUU!, ale bynajmniej nie łazienkowe sprawy zaprzątają moją głowę. Niech sobie dziecko sika w majtki, ja tu mam ważniejszy problem. Odwieczne i nieśmiertelne pytanie błąka się w zakamarkach mojego umysłu... CO DZIŚ NA OBIAD? Tak, wiem, że dopiero siódma rano. Ale do obiadu zostało już tylko 5 godzin i 58 minut. Wtedy głodne sępy zaczną krążyć nad moją kuchnią w poszukiwaniu żarcia. Sępów tych nie sposób zbyć kanapką. Sepy są wybredne i mają różne upodobania. Myjąc zęby przeszukuję w głowie zawartość zamrażarki. Jakie ja mam mięso? Bo przecież bezmięsny obiad nie uchodzi. Kura czy świnia? Kotlety czy pieczeń? Zostawiam chwilowo tę zawiłą kwestię, zamierzając ugryźć problem z innej strony. Co mam oprócz mięsa? Właściwie niewiele. Każda wersja obiadowa będzie wymagała wyprawy do sklepu. Kiszka. Po półgodzinnym tentegowaniu w głowie zapada decyzja. Będą piersi kurzęce. Bo, moi drodzy, wybranie menu obiadowego nie jest takim hop - siupem. Trzeba przeanalizować szereg czynników, wybierając danie, przy którym pobrudzimy jak najmniej garnków i talerzy, które robi się praktycznie samo w ciągu maksymalnie pół godziny, nie chlapiąc przy tym całej kuchni drobinkami oleju. Koniecznie musi być zdrowe, pożywne i sycące, na co najmniej 5 godzin. Nie może wydawać intensywnych zapachów podczas przygotowywania, żeby pranie suszące się w salonie nie pachniało jak mielone. Czacha dymi. A mama chciała, żebym poszła na medycynę i odkryła jakąś arcyważną szczepionkę na śmiertelna chorobę, kiedy w domu od rana takie ważne kwestie wymagają analizy i wykonania. Nadchodzi 13. Ręce mi się trzęsą z nerwów, w zlewie piętrzy się stos misek i miseczek, włosy lepią się do spoconego z wysiłku czoła. Zlatują się sępy, głośno analizując zawartość garów. Po chwili zapada werdykt: zjemy. Uffff. Huraaa. Sukces. Do wieczora głowa spokojna :) 
A wieczorem zaczyna powoli legnąć się w mojej głowie złowieszcze pytanie: co JUTRO na obiad??

piątek, 21 października 2011

W szponach salmonelli

Tajemnicza choroba, która wykorzystywała do terapii leczniczej nasze łóżko, zyskała już swoja nazwę. Taaaak. Ze Słowacji, oprócz wspomnień, przywieźliśmy kilka pałeczek salmonelli. A właściwie dzidziuś przywiózł.  Moja mama rozpoczęła dochodzenie: to na pewno to ciasto... Albo nie. Ten rosół. Smakował tak dziwnie nieświeżo. Ale chyba jednak ciasto. Z kremem było. CO Z DZIECKIEM TERAZ BĘDZIE?? (rozpaczliwe pytanie mojej mamy przez telefon). No nic - odpowiadam. Chyba przeżyje. Demon salmonellozy zawisł nad naszym domem. Czy teraz przyjdzie już tylko umrzeć, odizolowanym od społeczeństwa? Naznaczą i napiętnują nasz dom... Ludzie pomyślą, że to może z brudu. Sanepid już zawiadomiony. Jesteśmy na czarnej liście (Boże... przecież ja nie mam nawet mandatu za przekroczenie prędkości). Przyjadą, będą nas dezynfekować, obwieszą dom czerwona taśmą, jak miejsce zbrodni. Każą nam w upokorzeniu robić do plastikowych kubeczków przez najbliższe pół roku. Znajomi się od nas odwrócą. Obrazy przesuwały się z mojej głowie, jak wędrujemy suchą i piaszczystą, wyjątkowo wietrzną krainą w stronę bezludnego horyzontu. Cały dobytek pchamy na wózku a na koniec, z głodu, zjadamy psa. Z łamiącym się sercem oczekuję przedstawiciela Inspekcji Sanitarnej. I oto się zjawia - dobry anioł służby państwowej. Proponuję coś do picia. Pani odmawia. Myślę sobie: i słusznie, nie wiadomo gdzie czai się demon. Zaczyna się grad pytań. Po chwili atmosfera się rozluźnia. Jednak nie musimy opuszczać cywilizacji ani tkwić zamknięci w domu do końca świata. Nie musimy okupować kubeczków ani psikać całego domu chlorem. Nie musimy się badać. Kamień spada mi z serca. Przed moim dzieckiem jest jednak jakaś przyszłość. Salmonella opuści nasze progi najdalej za tydzień. A zalecenia?? Zalać kibel Domestosem i często myć ręce. Wizja jałowego horyzontu rozwiewa się całkowicie.

wtorek, 18 października 2011

Lecznicze właściwości "duzego łóska"

Nie wiem jak to się dzieje... Na pierwszy rzut oka zwykłe łóżko 160*200 cm, zazwyczaj oblegane przez psa. Czy to może zasługa materaca z Ikei? A może solidnej ramy z Black Red White? A może lekkiej jak piórko pościeli? Ale moje łóżko ma właściwości lecznicze. Rzekłabym wręcz, że uzdrawiające w tempie natychmiastowym. Da się to łatwo sprawdzić w czasie nagłej nocnej choroby dzidziusia. Bóle budzą ją co 10 minut (mamusię oczywiście też). Mama, jako zwolennik "łóżka bezdzietnego", uparcie wstaje uspokoić małego pacjenta. Mija pierwsza godzina nocna. Dzidziuś wie jak rozegrać sprawę. Wystarczy odrobina wytrwałości. Drugiej godziny nocnej nie wytrzymuję i zabieram cierpiące dziecko do "duzego łóska". Mości się toto ze swoimi wszystkimi misiami, kocykami i podusiami na środeczku, pozbawia mnie jednej z poduszek i słodkim głosikiem oznajmia: Mama sytul mie. Cóż począć. Przytulam. Na początku macierzyńskie uczucia szybują pod niebiosa: och jak wspaniale tulić to małe, ciepłe ciałko. Dzidziuś oczywiście zostaje cudownie uleczony z bóli brzuszka, kaszelków, próbnych wymiotów, katarków i innych takich. A więc tulimy się. Po pięciu minutach hormony odpuszczają i zaczynam odczuwać dyskomfort wywołany małym, ciepłym ciałkiem. Próbuję je delikatnie przepchnąć w stronę męża, ale mały prześladowca tylko udawał sen. Znowu trwamy w zapaśniczym uścisku. Ja przestaję czuć lewą rękę. Po kolejnych kilku minutach ponawiam próbę oswobodzenia się z potrzasku. Dzidziuś już śpi, próba zwieńczona sukcesem. Uwalniam lewą rękę (muszę ją przenosić prawą bo czucie wraca bardzo powoli). Układam się na moim półmetrowym skrawku łóżka. Powoli zaczynam przysypiać, pod powiekami pierwszy sen. Łup! Dzidziuś zmienia pozycję. Macierzyńskie uczucia wyparowały wraz z kilkoma cichutko wysyczanymi przekleństwami. Odsuwam się jeszcze bardziej. Znowu się moszczę. Znowu przysypiam. Łup, łup. Dzidziuś leży w poprzek. Maż niewzruszony. U mnie łzy w oczach. Zaczynam zastanawiać się czy zmieszczę się na dzidziusiowym materacu. Ale przecież szkoda odchodzić z tak wysoce terapeutycznego łóżka. W nim każda godzina snu na wagę złota. Może będę żyła wiecznie?

poniedziałek, 10 października 2011

Życie jak w Madrycie...

tyle, że nudne i monotonne. Ale na pewno nie złe :) Niby dni mijają leniwe i powoli, niby człowiek tylko sprząta i gotuje ale jakoś tak czas rozpływa się po kościach, weny brak na pisanie :) Dziecko siadło mi na psychice i wysysa energię. Od czasu do czasu raczy mnie też powiedzonkami. Może dzisiaj na rozruszanie kilka moich ulubionych. A w następnym poście może o minionych wczasach? Chyba czas na reaktywację.

W samolocie gdzieś 10 000 m nad Rumunią.
-Zobacz Gabrysiu jakie piękne chmurki (łamiącym się ze strachu głosem), a pod chmurkami lasy i góry.
- Taaaak.
- Samolot szybko leci, wiesz?
- Taaak.
- Ale jeszcze godzinka i wylądujemy na lotnisku a tam czeka na nas dziadek Zbyszek.
- Taaak. Lecimy?? (tonem radosnego skowronka).
- Tak, lecimy (ja tonem skowronka w sidłach).
- Ale spadniemy, tak??? (tonem jeszcze radośniejszym)....
A połowa samolotu patrzy na nas w tej chwili.

Wieczorne przepychanki. Gabrysia leży już w łóżku, światło ma zgaszone, pora spania.
- MAMOOOO, siku.
- Idź spać!!! (idę wysadzić ją na nocnik, oczywiście bez rezultatu, zamykam za sobą drzwi).
- MAMOOOO, kupę.
- Kłamiesz, dopiero co siedziałaś na nocniku.
- Ale kupe, kupe. (znowu wysadzam i znowu bez rezultatu).
- Gabrysia, jak jeszcze raz mnie zawołasz do takiej bzdury to się zdenerwuję.
-......... MAMOOOOO.
- CO???
- Tyłek mnie boli.....
A mnie ręce opadły.

Gabrysia stoi w kącie i jęczy. Zaczynam ją przedrzeźniać i równiej udaję, że płaczę. Gabrysia uspokoiła się i słucha co ja robię. Po chwili:
- Mamo, ty nie płacz. To jest tylko dla dzieci płakanie.
- To ja nie mogę?
- Nie!!
Skonsternowana zamilkłam, dzidziuś wrócił do kąta i od nowa zaczął płakać, już ze spokojnym sumieniem.