niedziela, 19 grudnia 2010

Fotorelacja urodzinowa

Trochę po czasie, bo urodziny dzidzi były ze dwa tygodnie temu. Ale lepiej późno niż wcale.
Solenizantka ubrana w najlepszą kreację od znanych projektanów przywitała sobotę ucieczką z salonu, gdzie sprytni rodzice i dziadkowe nawieszali balonów i serpentyn. Dzidzi jednakowoż pozostało trochę onieśmielone urodzinowymi dekoracjami i uciekło do naszego łóżka. W czasie kiedy mama i babcia wykańczały eleganckie półmiski najprzedniejszych dań, tata i dziadek pojechali po tort. Dzidzi w salonie skubało opakowania prezentów. Około 11 godziny przybyli pierwsi goście czyli GAGA i PAN. Zaraz wrócił tata dowożąc drugich dziadków i tort. Imprezę można było zacząć. Na stół wyjechał tort i odbyło się uroczyste, kilkukrotne dmuchanie świeczki.

Image Hosted by ImageShack.us

Image Hosted by ImageShack.us

Image Hosted by ImageShack.us

Następnie dzidzi nie wytrzymało i przystąpiło do ręcznej degustacji.

Image Hosted by ImageShack.us

Image Hosted by ImageShack.us

Degustacja przebiegła pomyślnie co widać po minie degustatora.

Image Hosted by ImageShack.us

Później pozostało tylko wspólnie pokroić tort i pałaszować.

Image Hosted by ImageShack.us

Image Hosted by ImageShack.us

Imprezowy nastrój opanował wszystkich. Nawet drętwe zazwyczaj MUU.

Image Hosted by ImageShack.us

Po zjedzeniu tortu przystąpiliśmy do najbardziej wyczekiwanej części (chyba nawet bardziej przez rodziców niż same dzidzi) - czyli do otwierania prezentów. Na stoliku piętrzyły się same duże paczki, więc dzidzi potrzebowało kilku asystentów do rozprawienia się z otwieraniem.

Image Hosted by ImageShack.us

Image Hosted by ImageShack.us
Dziadek otwierał i składał sanki. Tata bawił się kolejką:

Image Hosted by ImageShack.us

a wujek Piotrek rozpracowywał Duplo.

Image Hosted by ImageShack.us.

Wszyscy dużo jedli a po obiedzie ruszyliśmy na rodzinny spacer celem wypróbowania sanek. Dzidzi nie jest na razie wielkim entuzjastą śnieżnego szaleństwa. Wszyscy bardzo zmarzli. Oprócz Pirata. 

Image Hosted by ImageShack.us

Później były jeszcze śpiewy i tańce. Ale z tego wydarzenia nie ma zdjęć. Jest teledysk :)
Impreza udała się wyśmienicie. Żadne MUU nie zostało skrzywdzone.

piątek, 26 listopada 2010

Wypad na basen

Dzidzi jest wielkim fanem ekstremalnych rozrywek wliczając w to wodne zjeżdżalnie. A mama Ania jest dobrą mamą więc zapałała chęcią zabrania dzidzi na basen. Jutro. Do tego drastycznego kroku popchnął mamę widok dzidzi chodzącego (i śpiącego) od kilku dni z kołem ratunkowym (napompowanym oczywiście). Słowo się rzekło więc i przygotowania ruszyły pełną parą. I tu mężczyzna zapyta pewnie: jakie przygotowania? Na basen?? Ano na basen. A kobieta? Kobieta tylko ze współczuciem pochyli się nad biedną mamą. 
Bo biedna mama po położeniu dzidzi do łóżka (mozolnym i pełnym wrzasków) musiała udać się do łazienki i przeprowadzić mało przyjemną czynność: depilację. Wyjęła wosk w plastrach, z wielkim poświęceniem poszła po nożyczki i przystąpiła do dzieła. Cięła (plastry wosku jakby kto pytał), rozgrzewała, przyklejała, szarpała, syczała i łzawiła i tak w kółko. Na koniec, zalana łzami, przetrzepała łazienkę w poszukiwaniu oliwki, żeby zmyć z siebie resztki wosku. Ze zlewu i koszyka na brudną bieliznę również (ostatecznie musiałam go zeskrobać). Powyższe cierpienia trwały jakieś 30 minut. Zakończyły się raną szarpaną w strategicznych rejonach. Ale na basen można jechać. W trakcie tych wszystkich cierpień narodziła się w głowie mamy myśl, ze jednak facetom to dobrze. Taki to może iść popływać z marszu. To nic, że spod pachy sterczą kudły a plecy owłosione jak u małpy. Nikt nie wytyka, nikt nie piętnuje. A kobieta w wersji naturalnej miałaby cały basen dla siebie - wszystkich by od razu wymiotło :)
Tak więc biedne dzidzi, z powodu piętna jakie społeczeństwo odciska na kobietach, jeździ na basen rzadko. Bo mamie się nie chce ujarzmiać natury :D A jeszcze kilka lat i obie będziemy ronić łzy w łazience nad pudełkiem wosku w plastrach :D

sobota, 20 listopada 2010

Kiedy drugie dziecko?

To pytanie pojawia się w mojej głowie regularnie, zależnie od biorytmu, poziomu progesteronu i tego, że dzidzi akurat nocuje u dziadków (prosta zależność - nie boli mnie głowa więc mój mózg zbytnio się dotlenia). Jakoś pytanie "kiedy do pracy" się w mojej głowie nie pojawia..... (no chyba, że dzidzi ma wyjątkowo ciężki dzień).
Mąż zawsze stara się uspokoić moje szalejące hormony mówiąc słodko: NIGDY!!! Starczy nam jeden wysłannik piekieł. I jak tu takiego troskliwego mężczyzny nie kochać. Do tego dodaje, że on tylko dba o moją psychikę (jakby coś jeszcze mogło ją skrzywić).
Ale jak każda porządna żona, nie słucham zbytnio swojego męża, i moje myśli szybują własnym torem. No i kiedy mieć to drugie dziecko?
Rozważmy "przeciwy". Właśnie się odchudzam. Chciałabym zrzucić jeszcze ze... hmmm.... 40 kilo :D No niech będzie 30 ;) Zrzucać je będę co najmniej do wakacji (według mniej optymistycznych prognoz do sierpnia - tak, tak długodystansowiec ze mnie). Jak już je zrzucę, to będę się chciała trochę poobnosić po świecie z wyraźnie zaznaczoną talią i biustem we właściwym miejscu (czyli nie na pępku a gdzieś pomiędzy obojczykami a mostkiem). Żal będzie znowu nabrać wymiarów idealnej kuli. Czyli do sierpnia ciąża odpada z powodu odchudzania a po sierpniu z powodu tego, ze już będę szczupła niczym gazela. Drugi "przeciw" to wyraźny brak szalejącego progesteronu u mojego męża, co powoduje brak instynktu macierzyńskiego wbrew wszelkiej logice. Ach, ci mężczyźni. Kobieta chodzi w ciąży 9 miesięcy, z czego co najmniej cztery wygląda jak sterowiec, a inne cztery wisi nad kibelkiem. Nabywa skaz na ciele i duszy. Przechodzi bolesny poród. Karmi piersią, co powoduje ich wydłużenie co najmniej do pępka, przez co najwygodniej je nosić zarzucone na ramię... Nie sypia po nocach bo karmi ową piersią a dziecko żerte, po tatusiu. A taki jeden z drugim mówią, ze oni nie chcą mieć więcej dzieci bo się do tego nie nadają.... 
Można by tak jeszcze w nieskończoność te "przeciwy" wymieniać. O tym, że wypadłam z rynku pracy nawet już nie wspominam Jak również o tym, że wyjścia z domu DO LUDZI napawają mnie lękiem kończącym się bólem brzucha (ach ta domowa dzicz :) ).
A jakieś "za"... Noooo, ten tego.... Już wiem. Jest o czym bloga pisać :D
Dobrze, że ma się te hormony bo przyrost naturalny byłby znikomy.

piątek, 19 listopada 2010

Dzidzi mówi

Dzidzi mówi. Mówi ciągle. Paszczy nie zamyka. A mamusia tak czekała te dwa lata temu, patrząc na swoją małą kruszynkę, kiedy to wypowie swoje pierwsze, słodkie, wyczekane "mama". No i się mamusia doczekała. Migreny. Już od popołudnia (a tu jeszcze trzeba wytrzymać do wieczora). Dzidzi na ten przykład lubi się powtarzać. I zamiast powiedzieć MAMA DA AM to słychać MAMA DA MAMA DA AM AM MAMA DA AM AM DA DA..... I tak dopóki paszcza nie zostanie zaklejona owym am am. A że dzidzi lubi sobie pojeść, to podobną sekwencję słychać kilka razy dziennie. Dzidzi mówi na siebie DZIDZI, w porywach DZIDZI ABI. Ja jestem zwana potocznie MAMA ANIA. Tata to TATA albo TATA LULA. A pies z kolei... No ten to ma najgorzej. Bo bywa HAUHAŁEM, PESEM ale i PIJAKIEM.
Ale nie samym psem dzidzi żyje. Bo dzidzi jest obcykane w zwierzętach. W słowniku występuje MUU (oprócz krowy do kategorii tej należy hipopotam, nosorożec, niedźwiedź), IHAHA, IAAIAA (osioł dla niewtajemniczonych), KOKO a czasem nawet KUŁA, FAK FAK czyli kaczka, JAŁ czyli kot, BIBI czyli owca, KŁA KŁA czyli różne ptaki spotykane w parku a głównie wrona, SYK SYK czyli jak łatwo się domyślić wąż, CHŁUM CHŁUM czyli świnia,  TU DU to słoń a jelenie, sarny i małe jelonki to BABI (słowo pochodzi od Bambi z bajki). Ale na osłodę mamy również DZIKA. Dzik tez robi chłum chłum.
Oprócz przyrody ożywionej mamy również martwą, taką codzienną. DODA to woda. NONA to noga. SIK SIK to wszelkie utensylia kosmetyczne. CZAPCIA - to wie każdy. Ale że majtki są JAŁ to mało osób wie (na naszych majtkach jest kotek z Hello Kitty i stąd skrót myślowy mojego dziecka). Ale żeby nie było to mama nosi na tyłku MAMA JAŁ a tata TATA JAŁ.
Codzienna rutyna zamyka się w kilku słowach: SISI, MIMI (pić), AMAM, DA (najważniejsze słowo), CUCU, TO TO (i do tego sygnał wzmacniający czyli wyciągnięty palec).
A na osłodę, do tego wszystkiego moje dziecko dzieli ludzi na dwie kategorie: PAN i CIOCIA.
Lubi również odbywać długie rozmowy telefoniczne składające się z ciągu wyrazów: ALO BABA, ALO DZIADZIA, ALO NIUNIUŚ (pies sąsiadów), ALO MAMA, ALO DZIDZI.....
Finał opowiastki niech będzie taki: na dźwięk domofonu moje dziecko krzyczy PAN KURIER..... Bynajmniej nie KUŁJIEŁ.

środa, 28 lipca 2010

Moje horrory

Każdy ma jakiś swój najstraszniejszy horror i postać, która stawia włosy dęba. Niekiedy to laleczka Chucky, niekiedy sąsiadka z dołu. Ja też mam swoje horrory. I nie są to filmowe postaci. Bo ja typa w białej masce z Krzyku podjęłabym herbatką a z Fredim Krugerem zostawiłabym  swoje dziecko. Moje koszmarki są bardziej niepozorne i dobrze ukryte. Ale kiedy tylko nie patrzę, wypełzają po cichu i straszą w kuchni. Mój koszmar bowiem to BRUDNE GARY. Najstraszniejsza rzecz pod Słońcem dla większości gospodyń domowych. Mnożą się wykładniczo, są podstępne i praktycznie nie da się ich pozbyć.
Kiedy wstaję rano, już są. Na kuchni szczerzy się brudna patelnia po jajecznicy z wczorajszej kolacji. Na blacie ze trzy talerze i brudna deska i kilka pomniejszych strachów w zlewie. Więc zanim zasiądę do śniadania i porannej herbatki (pomijając oczywiście czynności okołodziecięce) muszę rozprawić się z GARAMI. Jak tylko, chwilowo pokonane, legną w szafkach i szufladach, przewija się mój mąż i wyjmuje większość po kolei. Zaczyna od deski, noży i talerzy. W międzyczasie zamarzy mu się gotowana paróweczka, więc nurkuje po garnek. U mnie na kręgosłupie zimny pot. Po pożywnym śniadanku, mam znowu siłę, żeby mordować koszmarki. Z dzieckiem między nogami upycham częściowo w zmywarce (aż żeby tak jeszcze opróżniała się sama) talerze i kubki. Zaraz po porannych czynnościach eksterminacyjnych trzeba zacząć szykować obiad. Wtedy następuje prawdziwa inwazja brudnych mich, miseczek i garnuszków. Wyłażą ze zlewu, okupują część kuchenki i generalnie walają się wszędzie. Więc, jak tylko żarcie wyląduje w garach i piekarniku, trzeba znowu złapać za gąbkę i płyn i dalej walczyć.... A obiad nawet jeszcze nie zjedzony. Po południu oczywiście nie jest lepiej, bo obiad wchłonięty i tym razem talerze i duże gary przystąpiły do ataku. Mam ochotę poddać bitwę walkowerem. Ze łzami w oczach, przymuszona żelazną wolą i strachem przed przyschniętym żarciem, zmywam, zmywam i zmywam. W tunelu świta światełko, że przede mną jeszcze tylko kolacja. A po kolacji to już posprzątam jutro......  A w nocy ganiają mnie po bezludnych okolicach patelnie oklejone jajkiem, obeschnięte talerze i gary po gulaszu.

sobota, 24 lipca 2010

Tak, żyję jednak ;)

Wydawać by się mogło, że pożarł mnie jakiś egzotyczny zwierz, pokroju co najmniej T- REXA (chyba nawet on by nie przełknął), a tu taka niespodzianka. Bo ja żyję, i to całkiem nieźle, tyle, ze monotonnie. A że okazuje się, ze nawet czasem tu ktoś zagląda, to może znowu jakaś mobilizacja umysłowa nastąpi??
Dziś laba weekendowa bo dziecko u ukochanej teściówki na działce. I to od piątku.Nawet pies dostąpił zaszczytu i pozwolono mu przenocować. Wyciszenie Pirata to jeden z niewielu pozytywnych aspektów ostatnich upałów. Dziadek był pod wrażeniem grzeczności i opanowania wnusia. Pewnie stąd ten awans....
A ja towarzyszyłam dziś mężowi do stolicy. Najpierw wyważanie kół na ulicy o bardzo wdzięcznej nazwie muzycznej Okaryny. W sąsiedztwie mniej wdzięcznej a bardziej smutnej (któż nie pamięta Elegii o chłopcu polskim) ulicy Elegijnej. Wyważanie pominę, jako, że odkąd Mężuś wymusił felgi aluminiowe, koła samochodowe to drażliwy dla nas temat. Później poszliśmy lekką ręką wydać 340 zł na testy alergologiczne (uwielbiam instytucję państwowego i powszechnego ubezpieczenia zdrowotnego....). I tu mały wybój, gdyż mąż mój, jak większość mężczyzn z mojego otoczenia, wyjątkowo źle znosi igły w swoim ciele. I tu po raz milion setny powtórzę frazes - gdyby mężczyźni musieli rodzić........ Zazwyczaj pobieranie krwi kończy się małym omdleniem, które mój kochany odważniak tłumaczy upływem krwi (jakieś 10 ml jak mniemam, więc o frazesie - gdyby mężczyźni mieli okres - już nawet nie chcę wspominać). Po tych częściach oficjalnych miała nastąpić część przyjemna czyli łażenie po sklepach. Jeszcze nie wspominałam, że nasze idealistyczne plany życiowe zakładają, ze na wiosnę zaczniemy budowę domu. I na jesień chcemy się do niego wprowadzić, więc na tę okoliczność pojechaliśmy oglądać sobie meble. Na Targówek, do Domoteki. Bo to podobno aż 80 sklepów w jednym miejscu.... Po wejściu zaczęłam się wstydzić, ze nie mam szpilek i garsonki a po odwiedzeniu pierwszego sklepu (z wypasionymi biurkami dla biznesmenów za bagatela 17 ooo zł) wiedziałam, ze szpilki to za mało. Tam to tylko w szpikach od Manolo Blahnika. Przelecieliśmy kilka sklepów z rzędu, a kiedy na wystawie mój mąż zobaczył "jednokolorową kurę na koszyk" zwątpił w życie i świat. Nie mógł biedak zrozumieć, po co komu kura na koszyk za 100 zł. Musiałam mu więc żywo wytłumaczyć, ze to po to, żeby pieczywo nie obsychało. Ale szok nadal nie przeminął. Po sklepie z meblami kuchennymi za niebotyczne kwoty (chyba Ikea mnie za bardzo rozpieściła) i sklepie z meblami kolonialnymi daliśmy sobie spokój. Obrazu Domoteki dopełnił u mnie pan wycierający stolik na ekspozycji białą rękawiczką, nałożoną na dłoń.  Ale to nie rękawiczka przyprawiła mnie o szok a kremowe stringi, które panu wyszły z portek, kiedy się nad tym stoliczkiem pochylał.....
Uznaliśmy jednogłośnie, że Domoteka nie jest dla takich prostych i niewyrafinowanych ludziów jak my, i poszliśmy obok do Mebli Emilia....

środa, 19 maja 2010

Cierpliwością i pracą narody się bogacą

Tak zawsze powtarzał mój tata, kiedy byłam dzieckiem. Mawiał również gasząc wszystkie zbędne światła Oszczędzają bogaci, nam tez się opłaci. Ale to drugie powiedzonko akurat do tego co mam zamiar napisać nie pasuje :).
Od rana napiera na mnie postawa roszczeniowa mojej półtorarocznej córki. Widocznie dziadek za mało jeszcze powtarzał wnusi mądrości ludowych. Zaczyna się od darcia w łóżeczku. Darcia robi się głośniejsze co 10 sekund, więc matka rezygnuje w porannego sikania w drodze po dziecięcego pokoju. Pierwsze wymuszenie i pogwałcenie praw innego człowieka. Dziecko zostaje zabrane do łoża rodziców, żeby mama i tata mogli w spokoju porozklejać zaspane powieki. Ale nie. Rodzice muszą mieć już oczy szeroko otwarte, bo dziecko czujnym wzrokiem przeszukuje zawartość szafek nocnych.  Dojrzało iFona. I tu kolejne wymuszenie. Tata musi puścić jakąś muzyczkę, wyjątkowo głośną i irytującą bo spokojne rytmy spotykają się z dezaprobatą. Leżakowanie kończy się szybko, bo dziecko zaraz rozłazi się po pokoju i szpera we wszystkich kątach, Siłą, w towarzystwie wrzasków, zostaje zabrane do swojego pokoju celem zmiany ubrania. Kolejne wrzaski bo ostatnimi dniami wszystko pije i ciśnie. Nic nie może dotykać skóry Jej Wysokości. Tutaj postawa roszczeniowa natrafia na mur oporu, bo za zimno na chodzenie nago. Przy wtórze wycia spodnie zostają siłą wciągnięte na mały tyłek. Kolejne żądania rozpoczynają się zaraz po ubraniu, kiedy przychodzi do śniadania. Zaraz jest wskazana władczym palcem butla na soczek, który musi zostać zaserwowany w trzy migi bo każda sekunda opóźnienia zwiększa groźne pomrukiwania. Kiedy dziecko napoi się zaczyna szperać w szufladzie za jakimś śniadaniem (w jej rozumieniu są to paluszki, płatki Nesquik). Absolutnie nie możemy się porozumieć co do kaszki, którą mama pracowicie przygotowała. Dziubnięte zostaje kilka łyżeczek i koniec. Usta zaciśnięte w kreseczkę. Jako, że podstawowe potrzeby dziecka zostały wstępnie zaspokojone, mama i tata mogą oddać się porannej konsumpcji. I tutaj zaczyna się pasmo wymuszeń, które już wymykają się moim liczebnym statystykom. Okazuje się, że dziecko jednak nie pojadło kaszką i chce wszystko na czym spoczną jego błękitne oczęta. Tatuś zaciska już szczęki w ramach powstrzymywania gniewu. Mama wyuczona codziennością chwilowo głuchnie. Żądania zostają częściowo spełnione a bilans dotychczasowych wymuszęń stanowczo na plus dla małego szantażysty. Po śniadaniu podminowany tata udaje się do swojego zakątka pracować a mama spełnia dalsze zachcianki. A to dopiero godzina 8:30 rano....
Jeśli więc rośnie nam taki roszczeniowy element społeczeństwa, to naród zbiednieje znacznie, bo cierpliwości i pracy u Gabrysi za grosz.

niedziela, 18 kwietnia 2010

Antybiotyk - zło wcielone

Choruje sobie ta moja dziewczyna mała już ze dwa tygodnie na najróżniejsze drobne dolegliwości. A to małe zapalenie ucha środkowego, objawiające się przyprawiającym o zawał serca wysiękiem z ucha (wizyta lekarza domowego - 70 zł, do łykania Bactrin). A to gorączka ni z gruszki ni z pietruszki mierzona na oko, bo termometru Gabrysia nie dała sobie nigdzie wetknąć (kolejna wizyta lekarza domowego - 70 zł, do łykania Augumentin). Z okazji gorączki pan doktor dopatrzył się lekkiego zaczerwienienia gardła, ale ponieważ to kolejna mini choroba, zapisał nam antybiotyk w zawiesinie. Antybiotyk przyrządziłam, namierzyłam się, naprzeliczałam, żeby rozrobić zawiesinę... Po trzech dniach żarcia antybiotyku dostaliśmy wszyscy katary, bo atrakcji ciągle nam było mało. Przerób makulatury na poziomie miasta stołecznego. Katar skonsultowany został telefonicznie i zaordynowane zostały różnorakie spray'e do nosala. Kiedy już wyszliśmy na prostą, gardziołko wydobrzało, katar zaczął przechodzi a antybiotyk się skończył wszyscy odetchnęliśmy z ulgą. Następnego dnia (oczywiście w sobotę, kiedy lekarz nie jeździ już po domach i trzeba się mordować do poniedziałku) w dziecięcym łóżeczku zamiast mojego dziecka znalazłam ofiarę lumbago. Krosta na kroście, krostą poganiała. No to pięknie. Nowe atrakcje, żeby nam się nie nudziło (i pani w  aptece również). Nieśmiało i z wyrzutami sumienia zadzwoniłam do lekarza, przeszkadzając w domowej sielance, na kolejną telefoniczną konsultację. Po długim i wyczerpującym opisie krost, ich konsystencji, koloru i rozmiaru ustaliliśmy, że nie jest to różyczka, różyczka niemowlęca, trzydniówka, odra a najprawdopodobniej reakcja na antybiotyk :/ Zaordynowano kolejne kropelki i piguły i czekamy do jutra. Rano krosty były jeszcze większe niż wczoraj.... I tak to sobie chorujemy przez lek, który miał nam te wszystkie choroby wyleczyć. Antybiotyki to zło z najgorszych czeluści piekieł.
Pytam wczoraj męża, czy idziemy z małą na spacer, bo trochę tak wstyd, ludzie pomyślą, że jakaś zakaźna choroba czy jak. A mąż na to: No co ty. W słońcu nie będzie tak widać a pójdziemy bokiem, żeby minąć główne tłumy... Kochający ojciec??

czwartek, 15 kwietnia 2010

O kastarcji słów kilka

Nie było mnie półtora miesiąca i od razu tak z grubej rury.... 
Na ten moment kłębi mi się w głowie wiele przemyśleń, ale jako, że są raczej buntownicze i antyrządowe daruję sobie na dzisiaj. Ale do tematu na pewno wrócę. Uraczę Was za to opowieścią o Piracie, bo to taki wdzięczny obiekt drwin ;)
Pirat przeżył prawie trzy lata swojego życia (czyli ma jakieś 28 lat ludzkich) i w tej chwili jesteśmy równolatkami. Absolutnie nie sprowadza się to do spraw umysłu ale dojrzałości ciała. Przez te trzy lata nabył wielkiej męskości i ogłady, patrzy na kobiety bardzo łaskawym okiem a każdemu psiemu rywalowi jasno pokazuje, kto tu rządzi. Ogon, który zazwyczaj nosi prosto, zawija mu się jak u prosięcia, kiedy na horyzoncie pojawia się jakiś rywal. Utrzymanie go na smyczy wymaga wiele wysiłku i samozaparcia (w sensie dosłownym, najlepiej o krawężnik...). Poza pozerskimi pokazami siły na spacerach, dojrzałość Pirata sprowadza się również do ujeżdżania wszelkiego rodzaju poduch, kołderek , kocyków a ostatnio seksowności nabrał Kłapouchy mojej córki. I tak się rzecz ma już od półtora roku. Po każdym spacerze, kiedy wyrwał mi rękę ze stawu bo nie wypatrzyłam psa przed nim, lub próbie ujechania gościa siedzącego na kanapie, odgrażałam mu się obcięciem najszlachetniejszej części jego ciała (w przeciwieństwie do Ani Muchy, mózg nie jest jego najseksowniejszym organem). W tym tygodniu przestałam rzucać słowa na wiatr, dokonałam odpowiednich ustaleń i umówiłam wizytę u weterynarza. Pirat od rana nie mógł się doczekać spaceru, ale chcąc być fair, ostrzegałam go, żeby uważał czego sobie życzy. O 12 okazało się, że lekarz pilnie składa jakieś psie kolano i przekłada nam zabieg na za dwie godziny. Załapał się więc Pirat na gratisowy dwugodzinny spacer, po czym poszedł się oddać w ręce sprawiedliwości. Dostaliśmy zastrzyk z narkozą i lekarz kazał nam się przejść trochę i wrócić jak pies zacznie się chwiać. Wyszłam przed gabinet i łażę w kółko, 10 metrów w prawo, 10 metrów w lewo, żeby na wszelki wypadek się za bardzo nie oddalić. No ale w końcu znudziło mi się to łażenie w kółko (Gabrysi, którą pchałam w wózku również), więc nie widząc żadnych oznak zamroczenia u Pirata, poszłyśmy kawałek dalej (jakieś 100 m). Kiedy tylko znaleźliśmy się w matematycznie najbardziej odległym punkcie od drzwi do lecznicy, Pirat padł ni z gruszki ni z pietruszki podczas sikania na drzewo. Jak stał, tak się po prostu przewrócił na bok. Powstać już nie chciał... Nie pozostało mi nic innego, jak wziąć go na ręce. I tu nastąpił właśnie ten moment, w którym bardzo żałuję, że mam tylko dwie ręce i zaczynam złorzeczyć procesom ewolucji. Jako, że pies zajął mi dwie ręce, wózek musiałam pchać brzuchem. Dziecko miało radochę co nie miara, bo cały czas skręcaliśmy w lewo. Jakoś się doczłapaliśmy, ręce mi zemdlały, ale Pirat nieodwołalnie wylądował na stole. My poszłyśmy po dwa kebaby i do domu poczekać na pacjenta. Pacjent był zrobiony na bóstwo po pół godzinie, więc jeszcze z kebabem w zębach poszliśmy całą rodziną go odebrać. Na wpół żywy został doniesiony do domu. Lekarz ostrzegał mnie, że narkoza może powodować wymioty (u nas ZAWSZE MUSZĄ wystąpić wszystkie skutki uboczne, więc mieliśmy zarzygane pół domu), i że po kastracji zwiększy się psu apetyt. Ale absolutnie nie należy ulegać urokowi tych orzechowych oczysk (o ile nie chcemy mieć w domu tucznika w ramach zapasów na gorsze czasy). Psisko wyglądało biednie i żałośnie, tak, ze aż czułam wyrzuty sumienia, że go tak ukrzywdziłam. Wyrzuty przeszły, kiedy do snu ułożył się kołami do góry (czyli tak jak zawsze) i próbował z tym pozszywanym siurkiem ujeżdżać swoje posłanie...... Tyle stresu, mojego zachodu i 210 zł, żeby się przekonać, że u nas to nie kwestia jajek a po prostu skręcony charakter naszego Pirata. Ale dajmy mu jeszcze dwa miesiące, bo niby wtedy poziom testosteronu ma opaść permanentnie.

wtorek, 16 lutego 2010

Dzień za dniem

Taki był serial kiedyś z piosenką Beatle's w czołówce. Oglądało się :)
A u mnie też dzień za dniem taki sam. Nie ma o czym pisać a i umysł się wyjałowił i żadne nowe wynurzenia filozoficzne mi się nie cisną na palce. Nie ma się co w sumie dziwić kiedy za główne towarzystwo ma się niewygadanego roczniaka i psa o kurzym móżdżku, czytuje się sagi a w tle leci muzyka z "Akademii pana Kleksa".
Walentyny minęły jak zwykle bez szału. Co prawda moja skrapowa kolekcja wzbogaciła się o różowego Big Shota ale dzień był zupełnie nie wyjątkowy. Mój mąż mówi, że to święto dla dzieci...
Na prawdę wiedziałam, że biorę sobie takiego antyromantyka ale nie myślałam, ze aż tak będę tęsknić za tą odrobiną romantyzmu. Ja chcę tylko ociupinki, bo i sama tytanem romantycznych gestów nie jestem. A tu nawet wirtualna kartka się nie przypałętała.
Nastolatką będąc zawsze się frustrowałam Walentynkami. Co roku łudziłam się, że jakiś tajemniczy wielbiciel się znajdzie i mnie zaskoczy jakimś romantycznym gestem. Gestów nie było. Za to moja siostra jako siedmiolatka miała kilkunastu wielbicieli, z którymi moja mama walczyła na różne sposoby. A to jakieś zwiędłe badyle na wycieraczce musiała sprzątać,a to rozmawiać z nauczycielką bo Agnieszkę jeden z wielbicieli ciągle całował z zaskoczenia :)
A teraz będę się dalej frustrować i liczyć na wielką i tajemniczą przemianę mojego męża w szalonego romantyka :) 
Niedługo szykują się zmiany. Z założenia na lepsze, bo mąż ma przenieść się z pracą do domu. Oszczędzi mu to trzech godzin dojazdów do pracy i pozwoli więcej czasu rodzinie przeznaczyć. W sumie to ja byłam głównym pomysłodawcą ale im bliżej 1 kwietnia, tym bardziej boję się, że udusimy się w swoim sosie. Że mąż będzie miał do mnie żal, bo zachęcałam go pośrednio do odizolowania się od ludzi. Czyli, że stanie się takim samym dziwakiem jak ja....
Mam tłumofobię i najlepiej czuję się w domu (pomijając chwile takie jak teraz, kiedy moje dziecko tarza się po podłodze w spazmach próbując wymusić kawałek czekolady).
I tak nic nie wymóżdżę. Pozostaje więc czekać. Jak mawiała Scarlet O'Hara: Pomyslę o tym jutro...

czwartek, 28 stycznia 2010

O sagach i innych romansidłach

Jak wiecie,dzisiaj czwartek, więc cała procedura z poprzedniego posta miała dziś miejsce :)
Jestem skonana, nawet skrapowanie mi nie idzie. Przyturlałam się więc do salonu pobuszować na blogach. 
Dzisiaj, Drodzy Czytelnicy, będzie o romansidłach. Jak już wcześniej zdradziłam, wznoszę się na intelektualne wyżyny (właściwie niemal opuszczam atmosferę), czytując sagi.
Na tapecie jest obecnie Saga o Królestwie Światła, której zawiłą fabułę chcę Wam po krótce przedstawić. Na początku muszę wspomnieć, że wyżej wymieniona saga składa się z 20 tomów i jest kontynuacją dwóch poprzednich: Sagi o Ludziach lodu (46 tomów) i Sagi o Czarnoksiężniku (15 tomów) i łączy wątki z nich obydwu.
Rzecz się dzieje w Królestwie Światła, które znajduje się w środku Ziemi (tak, zamiast płynnego jądra zewnętrznego, metalicznego jądra wewnętrznego i wrzącego płaszcza Ziemi). Z powierzchni naszej żałosnej planety prowadzą do niego liczne tajne wrota, które otwierane  są przez czary. Królestwo to stworzone zostało przez Obcych (którzy najpierw pojawili się na Ziemi i zapłodnili parę ziemianek z zamierzchłych czasów tworząc prehistoryczną rasę Lemurów). Obcy to bardzo dziwne osobniki, które alienują się od reszty mieszkańców i mają kupę tajemnic. Mają sześciokątne palce i inną zasadniczą dla mężczyzn część ciała, są superwysocy, eteryczni, mają całe czarne, pozbawione białek oczy, jasne, jedwabiste włosy i budzą respekt. No i oczywiście są zabójczo przystojni i emanują wielką erotyczną siłą. Mają również jakieś magiczne talenty. W rzeczonym środku ziemi istnieje pustka, są góry i lasy i generalnie jest ciemno. Ale Obcy wybudowali w kawałku tej pustki specjalną magiczną kopułę, w której wnętrzu powstało małe państwo (rozmiary tej kopuły są ciężkie do ogarnięcia). Kopuła jest niewidoczna i oddziela Krainę Światła od Ciemności (żyją tam najgorsze elementy społeczne, ale o tym później). W środku na licznych wieżyczkach poupychane są, równie magiczne jak kopuła, Święte Słońca (kule z jakiegoś nieznanego materiału, które świecą wielkim światłem). Tworzą one miły klimat do życia, dobrych ludzi czynią lepszymi a złych pogarszają, no i generalnie nie pozwalają się starzeć. Każdy żyjący pod Świętym Słońcem zatrzymuje się na wieku 30 - 35 lat. A Ci którzy przybywają do Królestwa starsi - młodnieją do tego wieku. Cuda na patyku. Oprócz Słońc są jeszcze dwa magiczne kamienie - szafir (leczniczy) i farangil (wojowniczy, niszczycielski), które myślą i czują (tak, wiem co wy czujecie czytając to...). W krainie panuje sielanka a przeludnieniu zapobiega się pozwalając na posiadanie jednego potomka. Mieszka tam mnóstwo osobliwości. Oprócz Obcych są zwykli ludzie, Lemuryjczycy (krzyżówka Obcych i ludzi; mają skośne czarne oczy i również są zabójczo przystojni), Madragowie (prehistoryczni ludzie - bawoły o niezwykłej smykałce do techniki i wynalazków, które tworzą swoimi kopytnymi, trójpalczastymi dłońmi; czysta precyzja), najróżniejszej maści duchy, elfy, istoty natury, Atlantydzi (tak, z tej Atlantydy, która sie gdzieś tam pogrążyła w morzu). Wszyscy mają specjalne aparaciki wynalezione przez Madragów, dzięki którym rozumieją wszystkie języki świata jak i zwierzęta. Kraina Światła jest bardzo rozwinięta technologicznie. Używa się tam do przemieszczania powietrznych gondoli. Jednakowoż sielankę życia pod kopułą zatruwa Ciemność i to co się tam znajduje. A są to najróżniejsze kanibalistyczne potwory, wielkie larwy, ludzie - szczury i zwykli ludzie, wielkie ptaszyska i Góry Czarne. W górach tych znajduje się siedziba wszelkiego zła, gdyż bije tam Źródło Zła (dla równowagi jest też w pobliżu malutkie źródełko dobra). Szlachetni mieszkańcy Królestwa chcą zanieść pokój i światło nieszczęsnym istotom z Ciemności ale muszą najpierw zwalczyć wszelkie zło. Bo inaczej Święte Słońce tylko pogłębiłoby wszystkie złe cechy. Wyruszają więc na wyprawę do samego jądra zła, żeby zaczerpnąć wody dobra, co pozwoliłoby naprawić cały świat. Oczywiście w międzyczasie superurodziwe kobiety najróżniejszych ras zakochują się w elektryzujących erotycznie przystojniakach, uprawiają najbardziej nieziemski seks, rodzą prześliczne dzieci, będące najdziwniejszymi rasowymi krzyżówkami.
Oprócz tego są jeszcze stwory z baśni (włącznie z Roszpunką) i czarownice i czarnoksiężnicy oraz zabójczo przystojny Marco - Książę Czarnych Sal, syn samego Lucyfera (nie jest on diabłem a jedynie Czarnym Aniołem, który miał to nieszczęście nie zgodzić się z Bogiem, za co został wyrzucony z nieba).
I długo by jeszcze tak można pisać.
Dodam, że jeszcze nie sfiniszowałam więc zakończenia Wam nie mogę przybliżyć (ale na pewno będzie odkrywcze niczym Kod da Vinci :) )

Odmóżdżająco - wciągające niczym Pudelek. Kto czytuje, ten mnie rozumie, bo dzień bez Pudelka to dzień stracony :)
Dla równowagi powiem, że czytuję również inną literaturę, bardziej wzbogacającą umysł ale na pewno nie wyobraźnię.


piątek, 15 stycznia 2010

Sprzątanie + dziecko = dużo siwych włosów

W każdy czwartek u mnie w domu odbywa się duże sprzątanie czyli:
- wycieram wszystkie kurze,
- podlewam kwiatki,
-myję meble kuchenne,
- odkurzam i myję podłogi,
- sprzątam łazienkę,
- wymieniam pościele i narzuty,
- i przy okazji robię dużo prania.
Zajmuje mi to około 6 godzin jednym ciągiem, ale przy dziecku dwa dni.

Zaczyna się wieczorem w środę od wymiany narzut w salonie. Przy psie i dziecku proces ten odbywa się dwa razy w tygodniu a kanapa i tak wygląda, jakby mieszkały na niej trzy różowe świnki. Jak tylko narzuty zostaną porozkładane na świeżo wyodkurzanej kanapie, Dziecko przysępuje do ich ponownego ściągania. Kilka moich wrzasków zazwyczaj pomaga zatrzymać ten proceder. W międzyczasie, stojąc na oparciu kanapy, podlewam kwiatki. Dziecko stoi obok i próbuje wybić sobie wszystkie 9 zębów spadając z oparcia. Jedną ręką podlewam więc kwiatki a drugą trzymam kaskadera za fraki. Po tej wyczerpującej czynności wstępnej dochodzimy w końcu do wycierania kurzy. Towarzyszą mi nieustanne wrzaski Dziecka, domagającego się każdej rzeczy, która znajdzie się w moich rękach. Oczywiście do miski z wodą muszę latać aż do kuchni, bo tylko tam Dziecko nie sięga do niej. W tym momencie przybywa mi jakieś 50 siwych włosów gratis (poza tymi, które nabyłabym w ciągu zwykłego dnia). Po wytarciu kurzy na kanapie ląduje stolik nogami do góry, żeby można było wytrzeć mu nóżki od spodu. I niestety, na kanapie już zostaje,gdyż przejęło go Dziecko w ramach zabawy w coś. To "coś" to stanie w stoliku, wchodzenie i wychodzenie z niego, gryzienie nóg (ku mojemu przerażeniu, bo nawet po wytarciu higiena nie grzeszą). Później, kiedy stolik zostaje już należycie obawiony, Dziecko przystępuje do wyjadania z podłogi zeschniętych liści paproci (wśród znajomych znana jestem jako flower killer), których nie zdążyłam odkurzyć. I tak mija sobie środowy wieczór. W czwartek rano wstaje nieco mniej chętnie niż zazwyczaj, bo wiem jaką drogę przez mękę przygotował dla mnie mój mały dręczyciel. Zadowolona, że w salonie zostały już tylko do zrobienia podłogi, widzę siebie w myślach, jak o godzinie 15 chowam mopa i jest już po sprzątaniu. Ale o godzinie 15 to ja dopiero latam po salonie z odkurzaczem, bo akurat w czwartki przed południem moje Dziecko staje się bardzo przytulaskie i towarzyskie... Po odkurzeniu salonu z tony kudłów i okruchów bułki wyjmuję magiczne wiadro i mopa. Po czym zaczyna walka. Najpierw Dziecko moczy sobie ręce, później degustuje pianę (ja w międzyczasie, wykorzystując jego chwilę nieuwagi, zasuwam z myciem). I tu kończy się luksus. Bo Dziecko zaczyna wychlapywać wodę i zamiast wycierać podłogę, wycieram rozlaną wodę. Jak i to się znudzi, zaczyna się włażenie na myte (najgorsza część). Po iście zapaśniczej walce popartej licznymi krzykami udaje mi się dobrnąć do końca podłogi.
Następny na liście jest pokój małego gagatka. Ja sprzątam, Dziecko od nowa ściąga ułożone zabawki, wyciąga brudy ze swojego kosza, czyste pampersy wynalezione za szafą. Efekt sprzątania jest porównywalny do stanu początkowego. Jest godzina 17 a ja sobie myślę, że jeszcze tylko godzina i mały Jeździec Apokalipsy przymknie te swoje błękitne oczęta na jakieś 12 godzin. A ja sobie w spokoju posprzątam resztę. Później już z górki. Tylko godzinka szorowania łazienki, pół godziny w sypialni, przygotować jakąś kolację dla męża i można spokojnie kłaść się do trumny, bo cała głowa biała....

I tak co tydzień. Po to potrzebny mi był mgr z mineralogii :)
A już jutro Dziecko jedzie podręczyć dziadków a ja jadę zrobić się na bóstwo do fryzjera. Będę wyglądać niczym Afrodyta w przyszły czwartek :) Tyle że ona wyłoniła się w muszli z morza, a ja się wyłonię z muszli klozetowej. Ale to dopiero za 5 dni.

poniedziałek, 11 stycznia 2010

Zima szaleje

Z wszystkich pór roku to właśnie zima wydaje mi się najbardziej spersonifikowana. Ot, taka sobie wredna baba, cała w bieli, która utrudnia życie kierowcom i matkom z wózkami. Myśląc o zimie, zawsze mam przed oczami takie właśnie wredne babsko. Bo i wiosna i lato i jesień już mi się tak feministycznie nie kojarzą. Właściwie to powinnam podejść do tego bardziej feministycznie i widzieć oczyma wyobraźni paskudnego faceta w bieli ale moja wyobraźnia jest na to zbyt uboga :) Za dużo filmów i bajek, żeby stworzyć sobie wirtualnego Pana Zima. No i ta nazwa narzuca kobiece skojarzenia. 
Wredna zima sprawiła, że wczoraj na balkonie odgarniałam szufelką mini zaspę, po zawiało mi okno z pół metra. Dzisiaj znowu to samo więc sobie ponowne odśnieżanie daruję. Jak to wszystko zacznie tajać to biada tym co pode mną :D
Mąż szukał samochodu po rejestracji bo kompletnie go zasypało przez te dwa dni. No to przyznać się, komu się taka piękna, biała zima marzyła? Przypomniała mi się taka piosenka z mojego dzieciństwa:
zima lubi dzieci najbardziej na świecie
dorośli mi mówią "nie wierzę"
dzieci roześmiane stawiają bałwany
dorośli stawiają kołnierze
Ja stanowczo stawiam kołnierz, kaptur i wszystko co się da. Zawsze wiedziałam, że jestem stworzona do śródziemnomorskiego życia...

Dosyć o zimie. Jeszcze chwilę pomarudzę o moim standardowym wyczerpaniu życiem i mieszanych uczuciach względem macierzyństwa. Czyli znowu wyłazi moje wrodzone lenistwo. Bo cieszę się, że jestem matką i było to jak najbardziej świadome macierzyństwo, tylko czasem tak się rozmarzam nad tymi bezdzietnymi czasami... I zastanawiam się się wtedy czy kobieta, która nigdy nie miała dzieci, może przejść przez życie spełniona? Bo mnie się wydaje, że tek. Bo czasem sama bym się tak zamieniła. Chociaż na krótki czas. Pójść do normalnej pracy, nie słuchać tych ciągłych wrzasków, nie patrzeć na zbolałą minę mojego męża "bo nawet w weekend nie może się wyspać" (tak jakbym ja mogła). Tyle, że nie mogłabym podziwiać skomplikowanych układów choreograficznych do każdej muzyki a nawet do odgłosów piorącej pralki :D I dopatrzeć się kolejnego ząbka. Nie pierwsze słowa nadal czekam. 
Ale na drugie dziecko to się chyba nie zdecyduję. Lenistwo zwycięży :D

sobota, 2 stycznia 2010

Świątecznie i sylwestrowo

Oj dawno mnie tu nie było. Ale kitu z brakiem czasu wciskać nie będę. Bo i czasu trochę było w tym świątecznym okresie i o czym pisać też było. Ale się nie chciało. Nie miało się weny, żeby wszystko opowiedzieć.
Po lekkiej depresji zaliczonej w połowie miesiąca, w okolicach świąt zaczęłam wychodzić na prostą bo mężowi zaczynał się dwutygodniowy urlop i słoneczko zaczęło dla mnie świecić. Święta wyjazdowe były, więc żadnych gorących przygotowań nie było (nawet się przyznam, że nie sprzątałam zbyt gorliwie). Wigilia u rodziny męża, reszta u moich rodziców. Nie powiem, że jestem entuzjastką rodzinnych spędów ale jakoś przeżyłam. Aspołeczna jednostka jestem i tyle. W Wigilię podzieliliśmy się nie tylko opłatkiem ale i grypą żołądkową.... Podstępne dziadostwo czyhało sobie po cichutku, żeby się wykluć w niedzielę a w międzyczasie my, jako nieświadome ofiary, przekazaliśmy go jak łańcuszek szczęścia mojej rodzinie. I moja rodzina dalszej rodzinie, i tak się wirus panoszy rozchodząc się niczym kręgi na wodzie :D Jak dojdzie i do Was to z góry przepraszam. Więc całą niedzielną noc mój mąż spędził w łazience a ja się jakoś trzymałam. Dziecięcie grzecznie spało do 8 rano. Ale jak rano do niej weszłam... Rzeźnia. Wymiotowała sobie i spała dalej i tak kilka razy. Nikt nic nie słyszał, dziecku nie przeszkadzało a ja do dziś chodzę z wyrzutami sumienia, że jako matka nie wyczułam niczego jakimś siódmym zmysłem. Poniedziałek był więc pracowity... Dużo namaczania, prania, wieszania i powtónego prania bo poprzednie się jednak nie doprało. Do tego poranna kąpiel (to się akurat Gabrysi podobało), telefon do pediatry, wizyta w aptece i sklepach w poszukiwaniu kleiku, gotowanie lekkostrawnych zupin dla moich chorowitków i walka z podwyższającą się temperaturą. I to wszystko przez kilka przyjacielskich całusów....
Ehhhh, teraz już mam powody nie lubić Świąt :) Wieczorem ja padałam na twarz i zastanawiałam się czy rosyjska ruletka dopadnie i mnie. Ale udało się nie wisieć nad kibelkiem i skończyło się na stanie podgorączkowym.

Sylwester natomiast w domu spędziliśmy. Przyjechała stara psiapsióla z liceum z mężem i po prostu gadaliśmy. Dziecię wybyło do dziadków, z racji tego, ze sąsiadujemy z klubem nocnym, który lubi urządzać głośne i krwawe zabawy. Jakie było nasze zdziwienie, kiedy po 20 w klubie nadal panowała grobowa cisza.... I bądź tu człowieku mądry, bo urządzili imprezę Andrzejkową w poniedziałek wieczorem ale Sylwestra już nie... Jako, że stare z nas złomy, ledwo doczekaliśmy północy, dla przyzwoitości podrzemaliśmy w czwórkę na kanapie do 2 i poszliśmy spać. Wstyd i hańba, żeby w tym wieku już się tak lenić :) Mąż zapowiedział, że w przyszłym roku siedzimy sami bo się strasznie tą imprezą zmęczył... No ale staram się być wyrozumiała bo w końcu ma już trzydziestkę na karku. Pospało się do 10 bo nie trzeba było z dzieckiem wstawać, zjadło długie śniadanko okraszone porcja plotek o starych koleżankach. Później przyjechało dziecko i tak oto zaczęłam nowy rok. Odkryłam jeszcze nowego, trzonowego lokatora w szczęce mojego dziecka :D
Mówi się, ze jaki Sylwester taki cały rok. Więc u mnie będzie leniwie i spokojnie z dużą dozą plotek :D
A i jeszcze chciałam napisać o komentarzu w portalu Egoiści (plotki - moja słabość), dotychącym Sylwestra Dwójki i koncertu Maryli Rodowicz i Dody. Włączyliśmy sobie TVP2 na odliczanie i trafiliśmy akurat na występ tych pań. Uśmialiśmy się ze strojów a później czytam na Egoistach porównanie, ze Maryla wyglądała jak kurczak - satanista. To mnie rozbroiło na kilka ładnych minut. No bo lepiej tego nazwać nie można :D
Czyli zdradziłam Wam mój drugi brudny sekrecik. Oprócz sag czytuję pasjami portale plotkarskie i wiem wszystko o gwiazdach :D i ich brudnych sekrecikach :D Mąż się ze mnie podśmiewa, mówiąc, że to poniżej mojego poziomu intelektualnego ale co on tam wie :D Każda informacja może się kiedyś przydać w jakimś quizie czy czymś takim :D

A teraz ściskam ciepło, życzę wszystkiego najlepszego w 2010 roku.